Yashin to szkocki zespół, działający aktywnie od
dziesięciu lat. Przyznać trzeba, że to staż dość imponujący w przypadku
grupy, której twórczość - mam wrażenie - niewiele wnosi do europejskiej
muzyki rockowej.
Młodzi muzycy czerpią inspiracje przede wszystkim z działalności twórców debiutujących w latach 90. Płyta "The Renegades", poza "buntowniczym" tytułem i okładką - z postawą renegata nie ma jednak wiele wspólnego.
Oszlifowana
produkcja, dźwiękowe "eksperymenty", zmiany tempa, łączenia estetyki
ballady z rapem czy nu metalem są już dobrze w muzyce popularnej znane.
Widać, że panowie starają się jak mogą - dużo tutaj krzyków, hałasu i
energii - tylko niestety szczerości i charyzmy brak... Całość recenzji dostępna jest w serwisie Magazynu Gitarzysta -tutaj. Zapraszam.
Latynoski król gitary powraca z kolejnym bardzo dobrym studyjnym albumem oznaczonym symbolicznie liczbą IV.
Tytuł podobnie, jak i (w pewnym stopniu) zawartość płyty nawiązują do "części III" nagranej w kultowym już dziś składzie osobowym, z takimi muzykami jak Gregg Rolie, Neal Schon, Michael Carabello, Michael Schrieve i - rzecz jasna - niepowtarzalny Carlos. Ekspresyjna okładka to natomiast aluzja do "Jedynki" Santany.
Owe twórcze nawiązania do swej wcześniejszej działalności artystycznej, uczenie nazywane autointertekstualnością - w przypadku tej postaci nie dziwią, a wręcz cieszą. Bo cóż innego robić powinna ikona muzyki rockowej (i nie tylko), jak nie pielęgnować swojej techniki, stylu, oryginalności, brzmienia - sztuki wypracowanej przez długie lata?
Santana wraz z kolegami nagrał płytę, która znakomicie sprawdzi się, zarówno w sytuacji, w której słuchaczem będzie osoba wcześniej zupełnie nieznająca twórczości wirtuoza, jak i wieloletni miłośnik działalności słynnego gitarzysty. Przychylnie nastawiony odbiorca odnajdzie na "Czwórce" wszystkie satysfakcjonujące, sprawdzone santanowskie elementy: znakomite gitarowe solówki ("Anywhere You Want To Go"), latynoskie ornamenty ("Yambu", "Come As You Are", "Choo Choo"), dialog z rockową tradycją, zwłaszcza ze stylistyką Led Zeppelin ("Shake It") czy Fleetwood Mac, przyjemne melodie oraz - przede wszystkim - energię, szczęście i radość z uprawiania nieskrępowanej muzyki. Santana jest w świetnej formie, fakt ten cieszy szczególnie w kontekście ostatnich miesięcy, tak nieszczęśliwych dla kultury rocka. Pozostaje życzyć muzykowi zdrowia, bo chęci i pasji do tworzenia, o czym najlepiej świadczy "Santana IV" - artyście nie brakuje.
Recenzja publikowana była wcześniej w serwisie Magazynu Gitarzysta -tutaj. Zapraszam!
Urszula Kasprzak to bez wątpienia jedna z kobiecych ikon polskiej muzyki popularnej. Zatwardziałym, ortodoksyjnym rockersom i heavymetalowcom (o fanach cięższych odmian metalu nawet nie wspominam) trudno byłoby się publicznie przyznać do słuchania - w gruncie rzeczy pop-rockowej (soft-rockowej?) wykonawczyni. Koncerty pokazują jednak, że w sercu Urszuli tkwi rock’n’rollowy pierwiastek.
Całość recenzji dostępna jest w serwisie Magazynu Gitarzysta - tutaj. Zapraszam.
Lemmy Kilmister w swojej autobiografii, tak wspominał zachowania różnych osób: (…)
podchodzą do mnie i mówią: "Byliście naprawdę świetni!” Co ja na to? „Naprawdę” –
mówię. – „Skoro byliśmy tacy świetni, to czemu przestałeś nas słuchać po 1980
roku?” Naprawdę tego nie rozumiem. Wiecie jaką zwykle słyszę odpowiedź? „Bo się
ożeniłem!” Ludzie są naprawdę popierdoleni.*
Przytaczam ten cytat, dlatego że grupa Oil Stains wydała niedawno
szczery rockowy album, którego słuchać będzie można latami i to bez względu na stan
cywilny.
Otwierający krążek utwór “Girl With The Crown” właściwie
doskonale oddaje charakter całości: brudny, przeciążony blues, znane, lecz
prezentowane ze świeżością i witalnością riffy, zagrywki i chwyty, zestawione z
interesującym wokalem. Oczywiście, na debiucie grupy, którą tworzą Sebastian
Strycharczuk (perkusja i wokal) oraz Maciej Sztyma (gitara) odnajdziemy wiele
inspiracji Zeppelinami czy The Doors, jednak te 11 kompozycji zebranych na
albumie „Here Comes My Train” dryfuje w rozmaite rejony, raz bliżej im do The
Black Keys, innym zaś razem kierują się w stronę Danzig czy wręcz stonerowego
grania. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że zespół tworzy tylko dwóch muzyków
- to znany, choć nieczęsto spotykany koncept (ostatnimi czasy znakomicie radzi
sobie w świecie choćby brytyjski duet Royal Blood), w przypadku Oil Stains
zwraca uwagę szczególnie perkusista pełniący również rolę wokalisty – ciekawe
rozwiązanie na polskim rynku muzycznym.
Co do samego albumu – usłyszymy tu sporo dobrej muzyki - drive
w „Heroine”, matematyczną wręcz precyzję w „Matematyku”, doorsowy klimat w „She
Loves To Ride”, nieco wolniejszy i balladowy nastrój w „Oh Girl” - dość typowo,
ale ciekawie. W utworze tytułowym uwagę zwraca, przede wszystkim wokal,
kojarzący się z wielkim, jedynym i niepowtarzalnym stylem Jima Morrisona –
panowie z Oil Stains nie brną jednak ślepo w naśladownictwo The Doors, dodają
do charakterystycznej melodeklamacji mocne brzmienie gitary i ciężar
perkusji, stopniowo wypracowując indywidualny sound. Płytę zamyka znakomita
kompozycja „When The Leaves Fall Down”. To dojrzała i przemyślana muzyka,
nadająca się zarówno do podróży, jak i niedzielnych, postimprezowych rozmyślań
nad życiem. Zresztą wiele z uniwersalnych życiowych motywów pojawia się w
tekstach grupy – kobiety, podróże, miłość czy używki. Docenić należy też
skromne, choć graficznie spójne z muzyką zawartą na płycie – wydawnictwo z doskonałą, gustowną okładką. Minimalizm w grafice i muzyce popłaca. Oil Stains –
kolejne ciekawe zjawisko muzyczne na polskiej scenie rockowej, oby zostało
odkryte i należycie docenione.
8/10
Jakub Kosek
(Bardzo dobre granie... i wideo oczywiście)
Oil Stains
Here Comes My Train Rok: 2015 Buli Records Fot. Materiały prasowe.
* I. Kilmister, J. Garza, Lemmy autobiografia – Biała gorączka, przeł. J. Szubrycht, Poznań 2007, s. 233.
Czas (z wielkim trudem) pogodzić się z faktem, że nie ma wśród nas już nie tylko Lemmy'ego, ale też Freddiego, BB Kinga, Janis, Jimiego i wielu innych Wielkich. Wraz z zakończeniem działalności Motörhead zakończyła się pewna epoka hard rocka i rock'n'rolla, rok 2016 będzie zatem pod względem zjawisk muzycznych inny. Uboższy. Oczywiście wciąż istnieją wspaniali twórcy i trzeba to doceniać. Niestety nie należą do nich moim zdaniem panowie Brzozowski i Borysewicz, których ostatnią płytę miałem okazję zrecenzować niedawno dla Magazynu Gitarzysta.
Mezalians roku? Zapowiadało się rockowo... A jak wyszło - sprawdźcie sami, a poczytać o tym krążku możecie tutaj: