Atak krwiożerczych moskitów, trzęsienie ziemi, burza piaskowa,
śmiercionośny huragan, tsunami dźwięków, zalewające umysły każdego
stojącego mu na drodze śmiertelnika, bombowy nalot, zrzut napalmu,
niewyobrażalny paraliż, szok! Aftershock! Jesteście gotowi?
Ocena 10/10
Trzech absolutnie bezkompromisowych outsiderów, wyjętych niemal z
innej epoki – rewolwerowców, kowbojów, muzycznych zabójców ma wyłącznie
jeden cel. Zaprowadzić swoich popleczników na stację, gdzieś w
zachodniej Luizjanie, wprowadzić o północy do zakurzonego, brudnego i
szalonego pociągu, zmierzającego do Meksyku, i zafundować im muzyczny
szok, a jeśli go przypadkiem przeżyją – zobaczyć w jakiej są kondycji.
Motörhead
to zjawisko muzyczne, kulturowe, antropologiczne, spójne i kompletne.
Motörhead to, jak świetnie dostrzegli redaktorzy oficjalnej strony
zespołu – gatunek. Motörhead to dla wielu styl życia, sposób
odreagowania, element abstrakcji w codziennym życiu albo element, wręcz
konieczny w życiu do istnienia. To sposób na – pozwolę sobie na
parafrazę klasyka, mistrza słowa Brunona Shulza – muzyczne wyżycie
życia.
Oczywiście – jest wiele
zespołów emblematów, które funkcjonują lub funkcjonowały w kulturze w
podobny sposób. Mają ściśle określony wizerunek, zaplecze ideologiczne i
historyczne. Jednak żadna z grup szeroko pojętego rocka, szczególnie
hard/heavy nie była tak konsekwentna, płodna i zdeterminowana jak
Motörhead. W zagranicznej prasie żartują teraz, że rock’n’roll próbuje
zabić Kilmistera, ale mu się nie udaje. To prawda –
pasterz hardrockowej watahy ponownie prowadzi nas - swoje owce po
ostrych zboczach gitarowych strun.
Przede
wszystkim – każda z płyt Motörhead ma odmienny koloryt. Fakt, że
niektóre osoby, również recenzenci tego nie słyszą oznacza, że chyba za
mało razy słuchali dyskografii tego bandu. Naturalnie, że pewne motywy
tekstowe się powtarzają, że na każdej płycie jest gitara elektryczna,
bas, perkusja i wokal – no, chyba na tym polega rock’n’roll. Motörhead
to zespół rock’n’rollowy sensu stricto. W estetykę rock’n’rolla wpisuje
się powtarzalność i jeśli na Aftershock komuś wpadłoby
do głowy dodać trochę elektroniki oznaczałoby to zaburzenie konwencji i
tragedię ogólnoświatową (w tym tysiące samobójstw fanów Lema i spółki).
Punk, heavy metal, hard rock – wszystkie te gatunki czerpią z rock’n’rolla.
I wszystkie te gatunki słychać na Aftershock. Słuchanie tego krążka
jest jak podróż wspomnianym zabójczym pociągiem, jadącym z ogromną
prędkością. Zatrzymujemy się tylko dwa razy, po raz pierwszy, by
przysiąść na opuszczonym drewnianym krześle na bezludnym targowisku i ze
szklanką whiskey rozmyślać o kobietach. „Lost Woman Blues”
- perfekcyjne brzmienie, posępny wokal, blues-rockowy aranż, genialnie
rozkręcający się w ostatniej fazie - kołyszący á la kultowy ZZ Top. Druga stacja prowadzi nas do klimatycznego baru, najbardziej pasowałby tu zapewne Rainbow – ulubiona knajpa Lemmy’ego, jednak muzyczny nastrój, jaki wytwarza „Dust and Glass”
kojarzy mi się bardziej z pustynnym barem na odludziu, z zasłoniętymi
oknami i skrzypiącymi drzwiami. Przeszywająca gitara i zlodowaciałe solo
Phila Campbella doskonale łączy się z melancholijnym wokalem Anglika. Klimatyczny utwór przywodzi na myśl twórczość The Doors lub mało znany album Sam Gopal, na którym udzielał się aktywnie Mr. Kilmister w 1969 roku. Reszta utworów na Aftershock ma doprowadzić słuchacza do paraliżu.
Otwieracz, jak zawsze w przypadku Motöra sprawdza się świetnie, chóralne „Heartbreaker” w refrenie powala i uprzedzam, nie jest to cover Led Zeppelin – na szczęście! W „Coup de Grace”
muzycy bawią się tempem, refren jest ciężki, oleisty, zwrotki zaś pędzą
nieobliczalnie. Pędzą – i jest to najdelikatniejszy czasownik, jakiego
mogę użyć, także utwory takie jak: „End Of Time”, z gitarą brzmiącą jak nalot moskitów; żłobiący glebę „Death Machine” czy szybki „Do You Believe”
z niespodziewaną pauzą w środku, po której rockowa rakieta kosmiczna
startuje ponownie - to numer, po którego wysłuchaniu Lemmy chce mieć
pewność, że wierzymy w Rock’n’Rolla i wiemy, na czym on polega.
Oczywiście oddani fani grupy doskonale wiedzą i ucieszą się z kolejnego
wcielenia „Ace of Spades”, które usłyszymy w przebojowym „Queen of the Damned”, klasyczny motörowy drive słychać także w „Going to Mexico”, paraliż natomiast funduje utwór, zatytułowany „Paralyzed”- rzecz jasna.
Cały
krążek trzyma poziom, trzyma za mordę i nie puszcza. Dla mnie
pozytywnym zaskoczeniem są utwory mocne, lecz bardziej melodyjne i
pozostające na długo w pamięci. Do takich niewątpliwie należy „Knife” - piękne wejście Campbella i prosty, chwytliwy riff. Świetnie wypada również „Crying Shame”
– rytmiczne zwrotki, okraszone dynamicznymi klawiszami w refrenach,
taka formuła sprawdza się idealnie. Minimalistyczny i dający czadu (w stylu AC/DC) jest
również „Keep Your Powder Dry”, natomiast monumentalny, rozbudowany, smolisty kawał muzy to „Silence When You Speak to Me” z proroczym tekstem, jakby wycelowanym do wszystkich, którzy chcą mówić maestro Kilmisterowi, co ma robić. Niech
zamilkną krytycy małej wiary, niech zamilkną przeciwnicy prostoty i
szczerości w muzyce rockowej, malkontenci bez krzty kamienia w sercu –
oj zamilknijcie, albowiem kara boska Was dosięgnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz